Western, filmowy gatunek, który mnie nie przekonuje. Jakoś nie wiem dlaczego. Dlatego chwilę zajęło mi podjęcie decyzji o obejrzeniu filmu „Psie pazury”. Znając wcześniejszą twórczość Jane Campion, która wyreżyserowała i napisała scenariusz do filmu, wiedziałam, że nie będzie to western w czystej postaci. Ale pomimo to…… Nie mogłam się zdecydować. Aż tu pewnego dnia, niewyspana, zmęczona kliknęłam w ikonkę i poszło.
Można by rzec, film zaczyna się klasycznie. Gdzieś daleko, trwa spęd bydła, a na jego czele dwóch braci. Phil i George. Phil zaczyna wspominać pierwszy spęd, który miał miejsce ponad 20 lat temu. W tym czasie wiele się zmieniło, ale z drugiej strony, nic się nie zmieniło. Bracia wspólnie prowadzą świetnie prosperującą farmę, zatrudniają wielu robotników. Są bogaci, ale też i samotni. Ich rodzice mieszkają daleko od nich, na farmie, żyją tylko oni dwaj. I o tej samotności, niespełnieniu, braku miłości jest ten film. O tej pustce, która otacza obu braci.
Bracia są swoimi przeciwnościami. Phil to okaz stuprocentowego twardziela, jest kowbojem jakiego sobie wyobrażamy. Męski, szorstki w obejściu, twardy. Do tego nie myje się i ma za nic wszelkie normy kultury. Nikt nie jest w stanie się mu postawić, bo wie, że Phil nie będzie się patyczkował. Boją się go pracownicy, i brat George, który jest jego przeciwieństwem. Owszem zarządza rodzinną farmą prężnie, dba o jej finanse, reprezentuje biznes na „zewnątrz”, ale z drugiej strony jest taki ciapowaty, cichy, nieśmiały. Ubiera się nienagannie, zachowuje wszelkie maniery i ma aspirację bywalca salonów.
Ich życie wygląda na poukładane. Ale czy to tylko pozory? Czy fakt? Okazuje się dość szybko, że to tylko pozory. Wszystko zaczyna się zmieniać, gdy George postanawia zmienić swoje życie. Podczas spędu bydła poznaje bliżej Rose, która prowadzi jadłodajnię połączoną z hotelem. Mającą dorastającego syna, z którego wszyscy się śmieją. Bo jest zbyt delikatny, wątły a do tego ma duszę artysty. Byś kimś takim na dzikim zachodzie? To niedopuszczalne. Z tego względu i na fakt, że jest wdową po alkoholiku, który popełnił samobójstwo Rose nie jest atrakcyjną partią. Pomimo to George oświadcza się Rose i bierze z nią potajemnie ślub. Nie mówi nic o tym bratu, wie bowiem, że ten chciałby mu wybić to z głowy.
Po tym jak Rose wprowadza się do domu braci zaczyna się koszmar, dla niej i dla jej syna Petera. Phil nie może bowiem znieść obecności tej dwójki. Na każdym kroku utrudnia im życie, dokuczając, niszcząc, poniżając. Ale dlaczego? Czy nie może znieść tego, że jego brat ten „ciapowaty, nieśmiały” znalazł sobie kobietę? Czy jest zazdrosny o nią? Czy o uczucie które ich połączyło, a do którego on nie jest zdolny? Czy może jest zazdrosny o to, że ktoś rozerwał więź, która łączyła go z bratem?
Nie wiemy, aż do pewnego momentu. Gdy syn Rose dowiaduje się o sekrecie, który Phil ukrywa od lat. Ten impuls powoduje, że Phil powoli zaczyna się zmieniać. Zaczyna odkrywać się przed Peterem. Co rodzi coraz większą bliskość pomiędzy nimi. Jak to się wszystko skończy?
Campion pomimo, że adaptowała książkę, której akcja rozgrywa się w 1925 roku, tak naprawdę porusza temat, który jest aktualny dziś i będzie aktualny w przyszłości. Przyznać się w tamtych latach i w czasach współczesnych do tego, że kocha się inaczej jest bardzo trudne. Tak jak Phil, obawia się, że powiedzenie prawdy spowoduje, że zostanie odrzucony przez wszystkich. Dlatego też tak napiętnuje zachowania Petera, z którego koniecznie chce zrobić twardziela. Nie widzi jednak, że to Peter jest większym twardzielem od niego. Nie boi się swojej inności, nie ukrywa jej. Ranią go uwagi innych, ale nie zmienia się pod ich wpływem. Narasta w nim gniew, nienawiść, ale do innych a nie do siebie.
Akcja filmu rozgrywa się bardzo powoli. Więcej w nim przemilczeń, pauz. Minimalistyczne dialogi, tylko podkreślające najważniejsze. Klimat robią gesty, spojrzenia, wyrazy twarzy, grymasy, oczy. Świetna obsada aktorska, która w pełni wykorzystuje swoje możliwości. Benedict Cumberbatch (Phil) gra tutaj koncertowo, Jesse Plemons, jako George też świetnie potrafi wczuć się w swoją postać. Do tego Kirsten Dunts, którą bardzie kojarzę z kinem rozrywkowym – potrafiła w punkt zagrać troskliwą matkę, nieradzącą sobie ze swoim życiem i alkoholizmem. Jedyne zastrzeżenia mam do odtwórcy Petera (Kodi Smit-McPhee), dla mnie przeszarżował, i trochę tak jednoznacznie i przewidywalnie przedstawił swoją postać.
Całość dopełnia świetna reżyseria no i te zdjęcia. Film nagrywano w pięknych plenerach co umiała dodatkowo podkreślić operatorka Ari Wegner. I ta subtelna muzyka, wiemy że jest, słyszymy ją, ale nie dominuje, współtworzy klimat niepokoju, niepewności, obaw i lęków.
Trudny, przejmujący film. Taki o którym myśli się dłużej. W mojej ocenie 8/10.
Pozdrawiam i zapraszam na seans
Gosia Stanek